piątek, 18 lipca 2014

Rozdział II: Poza kontrolą

Księżyc powoli wędrował ku górze, wtulając się w ścianę czarnego nieba. Siedziałam pomiędzy znajomymi mi już obozowiczami, którzy próbowali się zrelaksować po długim wysiłku. Opowiadali sobie przeróżne historie, od tych smutnych i strasznych po zabawne na pocieszenie. Ktoś co jakiś czas zanucił jakąś balladę rockową, ktoś podał następną porcję karkówki albo pieczonego chleba. Ja natomiast, wsłuchiwałam się jedynie w ciche trzaski palącego się w ognisku drewna. Wyciszyłam się, by moje myśli mogły spokojnie przeze mnie przepływać. Powtarzałam sobie: "Początki zawsze są trudne", ale obserwując moich rozweselonych towarzyszy, te pocieszenia, jak bańki mydlane, pryskały w okamgnieniu. Wiedząc, że już raczej nic nie umili mi tego wieczoru, postanowiłam wrócić do ośrodka.
Z daleka spostrzegłam kręcącą się po korytarzu panią Glassbury. Z tego co było mi wiadomo, była ona tak jakby "prawą ręką" pana George'a, która pilnowała porządku w razie jego nieobecności. Poza tym, podobno też kiedyś byli parą, ale kto tam to wie. W każdym razie, poznałam się z nią tuż po moim przyjeździe, gdy zdesperowana poszukiwałam łazienki. Nie był to dobry początek. Trochę na nią nakrzyczałam, żeby pośpieszyła się z tłumaczeniem drogi, ale chyba zrozumiała, że byłam w silnej potrzebie. W końcu, po wizycie Alberta, to ona próbowała mnie pocieszać i (czego chyba nie wybaczę) wygoniła mnie na zajęcia. 
- Lorraine? - Kobieta obdarzyła mnie ciepłym, aczkolwiek zmieszanym uśmiechem. 
- Jak widać...
- Mam nadzieję, że przyszłaś tu tylko się odsikać i wracasz do grupy. - Wyraźnie odczułam ten nacisk na słowo o załatwieniu potrzeby, wiadomo dlaczego, ale mogłam się tego spodziewać.
- Te zajęcia były takie wyczerpujące...
- Och, jak już na początku tak padasz, to co będzie potem? 
- Ale... - zaczęłam, jednak w ogóle nie miałam ochoty na jakiekolwiek dyskusje.
- No dobrze, już. Masz kluczyk i spadaj. - Melanie, bo tak miała na imię owa kobieta, wyjęła z pęczka kluczy ten właściwy, po czym rzuciła mi go prosto w ręce. - Słodkich snów! 
Wreszcie mogłam odetchnąć z ulgą, choć nadal w głowie siedziała mi sytuacja z dzisiejszych zajęć i oczywiście, jaśnie pan Albercik, który postanowił się ze mną ostro podroczyć. Przez tego gnojka cały czas musiałam się gnieździć w tych ciasnych spodniach. Gdybym się przebrała, nie zdążyłabym na zbiórkę, nie mówiąc już o prysznicu, którego oczywiście nie wzięłam. Nie tylko pot wdarł się w każdy kawałek materiału, ale także drażniący zapach dymu, bo DLACZEGO NIE. Miałam wszystkiego już po dziurki w nosie. Pozbyłam się cuchnących ubrań i szybko wskoczyłam pod zimny prysznic, o którym marzyłam już od kilku godzin. Wreszcie nadszedł czas.
Zanim wyszłam z łazienki, słyszałam jak moje lokatorki wróciły do pokoju. Przez chwilę panowała błoga cisza, ale przerwały ją słowa, których zupełnie się nie spodziewałam. Judy zaczęła kląć jak opętana, a spokojny głos Shirley próbował ją uciszać. Co mogło się znów stać? Modliłam się, aby był to tylko skutek ilości alkoholu, który w siebie wlała, ale niestety to nie było to.
Przez dłuższy czas byłam tylko widzem tej sytuacji, a dziewczyny nie zwracały na mnie uwagi. Nie chciałam nic mówić, więc usiadłam na swoim łóżku i zaczęłam rozczesywać splątane włosy. Do chwili, gdy Judy nie wstała i nie zaczęła gwałtownie rzucać się po podłodze i przeszukiwać najwęższych zakamarków. W końcu nie wytrzymałam, nie mogłam dłużej siedzieć w takiej bezczynności.
- Koniec tego! - krzyknęłam i rzuciłam się obok niej. Podniosłam głowę, by popatrzeć jej w oczy. - Spokojnie, oddychaj. Co jest? 
- Gdzie są moje pieniądze do cholery?! Schowałam je pod poduszką! 
- HEJ! Zaraz je znajdziemy, może je gdzieś przełożyłaś dla bezpieczeństwa... - dałam Shirley znak, by przeszukała komodę. Słyszałam jak szybki oddech mojej bliskiej koleżanki powoli zmniejsza tempo.
- One... one... muszę je mieć! - Dziewczyna znów zanurkowała pod łóżko, ale przynajmniej już tak nią nie telepało. Zastanawiałam się, co się stało w tym czasie, gdy mnie nie było i dlaczego Judy się tak zachowywała. Rozumiem, też bym się bardzo przejęła, gdyby moje pieniądze zniknęły, ale żeby aż tak?
Dwadzieścia minut wspólnego poszukiwania poszły na nic. Nic nie było. Wciąż rozważałam ze współlokatorkami, że pewnie Judy gdzieś je schowała i nie pamięta gdzie, ale ona ciągle nam zaprzeczała. Kto w takim razie mógł je ukraść? Pokój był zamknięty i pilnie strzeżony, przecież by nie wyparowały! Chociaż... nie, to przecież niemożliwe. 
- Dziewczyny, jest już bardzo późno. Niczego nie znajdziemy, nawet jeśli byśmy szukały całą noc. W takim stanie i z takimi nerwami... Uspokójmy się, prześpijmy, a jutro kontynuujemy szukanie i na pewno pieniądze się znajdą. - Claire ze zrezygnowaniem padła na łóżko, jednocześnie przekonując nas do tego samego.
Czy ten dzień mógł się skończyć gorzej? Oczywiście. Czy lepiej? Wątpię.

Obudził nas mój donośmy dzwonek przypominający dźwięk łamanych talerzy. Ach no tak, przed wyjazdem zresetowałam telefon i usunęły się te moje piękne odgłosy natury. Choć te talerze, nie powiem, były dość dobrą metaforą ostatnich wydarzeń. Doprawdy zabawne, aż z zachwytu uniosłam obie powieki, w pełni przygotowana na kolejny, piękny dzień.
Judy już nie spała. Trudno się dziwić. Siedziała na łóżku i wlepiała w nas swe zielone oczy, które świeciły jak płomyki w zetknięciu z promieniami słońca. Przeciągnęłam się i podreptałam do niej na palcach. Pragnęłam ją objąć, zrobić cokolwiek co zmyłoby ten okropny kaprys z jej twarzy, choć wiedziałam, że łatwo nie będzie. Rzadko przytulałam się do ludzi, ale od początku wiedziałam, że ona jest wyjątkową duszyczką i zasługuje na odrobinę czułości, szczególnie jeśli jest coś, co ją dręczy.
- Dziękuję, że mnie wczoraj obroniłaś - wyszeptałam, opierając twarz o jej ramię. 
- Nie dziękuj. Nic takiego nie zrobiłam. Gdybym mogła, zabiłabym tego drania Bensona, żeby więcej nie upokarzał cię na oczach opiekunów. Myślę, że Shannon też nie wierzył Albertowi, że niby oszukiwałaś w tej całej popieprzonej grze zespołowej, ale wyprosił cię z niej, aby nie było zamieszania. Wiesz jak to jest... takich typków to można wyczuć na kilometr. Każde kłamstwo zaczyna cuchnąć, szczególnie gdy stosują je tacy ludzie. Ja tylko powiedziałam prawdę. Nic przecież nie zrobiłaś. 
- Dlaczego akurat my? Dlaczego teraz? Dlaczego ludzie są tacy źli? Dlaczego żyjemy w takim świecie, co? - pytałam kręcąc głową na niesprawiedliwość świata, choć domyślałam się, że nie dostanę jasnej odpowiedzi. Nigdy jej nie dostałam. Ona jednak przerwała tę passę.
- Żebyśmy siedziały teraz obok siebie i dostrzegły jak dobrze jest trzymać się razem, gdy nadchodzi wielka fala. Wiesz, nikt nie zatrzyma mechanizmu czasu. Fala będzie przychodziła i odchodziła, jak zły los. Przy większej fali, powinniśmy z nią walczyć, ale niektórzy się poddają i co dalej?
- Topią się. 
- No właśnie. - Wreszcie znów zobaczyłam uśmiech. - Ale my się nie utopimy, bo jeśli będziemy razem, pokonamy te fale. 
Była niezwykła. Od początku to wiedziałam, ale po tym, byłam już tak tego pewna, że nikt ani nic nie zdołałoby mnie od tego odwieść. 
- Czołem piraci! Kto dziś buduje ze mną statek na wypadek tsunami? 
Nawet nie zauważyłyśmy, że Claire już nie spała. Przez cały czas przysłuchiwała się naszej rozmowie, która tak jak i mnie, dała jej nadzieję. Byłam taka szczęśliwa, że dziewczyny chciały się ze mną "jednoczyć", choć sama przyznaję, nie mam łatwego charakteru. 
- Najpierw zmyjmy z siebie te wczorajsze litry potu i zaczniemy na nowo. Pozwólcie, że pójdę pierwsza. - Judy podążyła do łazienki, a w tym czasie wraz z Shirley i Claire zaczęłyśmy szukać tego, czego nie znalazłyśmy w nocy. Skoro miałyśmy kończyć z problemami, ten też musiał zniknąć jak najszybciej. Jednak potem okazało się, że to jeszcze nie był czas na happy end. Kolejny raz. 
Po skończonej porannej toalecie, zadzwonił do mnie telefon. Na wyświetlaczu pojawił się napis: "Rose" i stęskniona jak nigdy, wcisnęłam zieloną słuchawkę. Rose była moją jedyną przyjaciółką, z którą utrzymałam tak dobry kontakt. Była jego warta. Myślę, że mam dar "przejrzewania" ludzi. Zawsze wiedziałam, kto jest warty uwagi, a kto nie. To się czuje, ale większość istot nie dostrzega takich rzeczy, bo są omamiani na różne sposoby. No cóż, ja jestem osobą, która tak łatwo omamić się nie daje. Cieszyłam się, że w końcu ktoś z zewnątrz daje mi o sobie znać, czułam, że ktoś się mną interesuje, a to cudowne uczucie. W sumie, opowiedziałam jej to samo co mamie w liście. Nie chciałam wspominać o ostatnich i jednocześnie bardzo przykrych wydarzeniach, bo i tak wiedziałam, że zaraz wszystko się zmieni i musiałabym się tłumaczyć kolejny raz. Chciałam tego uniknąć. Rose słabo znała się też na muzykach, więc powiedziałam jej tylko, że uczy mnie "taki jeden sławny perkusista". Nie ciągnęłam dłużej mojego tematu, bo bardzo chciałam usłyszeć co u niej. Wtedy przerwała mi Judy. 
- Przepraszam na chwilkę - szepnęłam do telefonu, po czym obróciłam się w stronę współlokatorki. 
- Nie chcę ci przerywać, ale powinnyśmy się pośpieszyć na zbiórkę... Musisz kończyć, ale zanim się jeszcze pożegnasz... mogę pożyczyć twoje perfumy? Proszę... są boskie!
- Co? Tak, tak, bierz - rzuciłam, po czym wróciłam do rozmowy.
- Jejku, Rose... 
- Słyszałam Lori, no nic, porozmawiamy później. - I pikanie. Rozłączyła się. Z ręką na sercu, to była moja najkrótsza rozmowa z przyjaciółką i z bólem serca musiałam pogodzić się z tym, że tak właśnie będą one wyglądały przez te dwa miesiące dopóki nie wrócę do domu. 
To nie były żarty. To wcale nie był koniec nieprzyjemnych niespodzianek. Gdy obróciłam się na pięcie, by odłożyć telefon, zastałam doprawdy piękny widok... Judy stała przede mną z moją kosmetyczką, z której powoli wyciągała cały plik dolarów. Nie należały do mnie. Wiadomo do kogo, ale rzecz w tym, że nie miałam pojęcia jak się tam znalazły.
Zanim się otrząsnęłam i chciałam wytłumaczyć, że to faktycznie nie byłam ja, Judy wybiegła z pokoju, a za nią reszta dziewczyn posyłając mi diabelski wzrok, na którego widok prawie podskoczyłam ze strachu, a moje ciało oplotły zimne dreszcze. O co chodzi do cholery?! Zupełnie omamiona, wyszłam z pokoju.
Na śniadaniu usiadłam sama przy dwuosobowym stoliku. Czułam na sobie wzrok koleżanek i oczywiście - bezczelnego typka. Jak nic, przysiadł się do dziewczyn i jak dobrzy przyjaciele, zaczęli gawędzić. Miałam wrażenie jakby cały świat przestawił się przeciwko mnie. Ale wtedy stało się to. Ktoś podszedł, po czym podłożył pode mnie talerz z jajecznicą. Podniosłam głowę. Shannon Leto.
- Chyba nie masz nic przeciwko? - zapytał, odsuwając krzesło.
- Yyyy... yy...
- Okej, nawet jeśli masz, to i tak usiądę... strasznie tu tłoczno.
Oboje siedzieliśmy w milczeniu, wsłuchując się w szepty innych. Myślałam, że tam zaraz umrę. Miałam ochotę krzyczeć z podniecenia, a ręce trzęsły mi się jak przy czterdziestostopniowym mrozie. Byłam pewna, że Shannon słyszy walenie mojego serca, a ja miałam ochotę wyjąć je z piersi, uciszyć i wręczyć mężczyźnie moich marzeń na talerz.
"Od początku wiedziałem, że jest dziwna. Na własne oczy widziałem jak kradnie ci pieniądze. Byłem w pobliżu". Usłyszałam słowa Alberta. Nie usłyszałam tego, co powiedział do mnie mój idol.

niedziela, 6 lipca 2014

Rozdział I: Głębokie uczucia

      "Głębokie są tylko uczucia, które się ukrywa. Stąd siła uczuć podłych."

          Trzeci dzień od przyjazdu był ostatnim dniem organizacyjnym. Z polecenia organizatorów, tuż po śniadaniu, wszystkie grupy stawiły się w holu, gdzie była jedyna możliwość zmiany grupy na czas całego obozu lub na wybraną ilość dni. Posłusznie stanęliśmy w kilku rządkach i czekaliśmy na George'a. To był ostatni moment, w którym mogliśmy jeszcze przemyśleć swój wybór. Właśnie nadchodził.
        - Witam moje dzieci. - Naszemu Aniołowi Stróżowi nigdy nie brakowało dobrego humoru. Stwarzał atmosferę, dzięki której czuliśmy się swobodniej w nieznanym nam jeszcze miejscu i towarzystwie. Chórkiem odpowiedzieliśmy: "dzień dobry", na co on przekręcił oczami i machnął ręką, po czym obscenicznie rozłożył się na skórzanym fotelu. Wyglądał tak, jakby był pod wpływem alkoholu, a czy był naprawdę? Tego nikt nie wiedział, ale przynajmniej było wesoło.
      Zaraz po nim weszła, a raczej wbiegła pani Frances McChroester. To ona, zeszłej nocy przedstawiła nam wszystkich opiekunów, w tym opiekuna mojej grupy - Shannona Leto, który od tamtej pory stanowił najgorętszy temat do rozmów w całym obozie. Myślałam, że nie byłoby zdumiewające, gdyby połowa uczestników, a w szczególności uczestniczek (rzecz jasna), przeniosła się do mojej grupy ze względu na niego.
       I tak też się stało. Gdy tuż po ponownym omówieniu regulaminu, padło pytanie: "Czy ktoś chciałby się przenieść?", kilkanaście rąk gwałtownie wystrzeliło w górę, a po wyraźnym podkreśleniu, że to OSTATNIA TAKA SZANSA, dołączyły do nich jeszcze dwie. Łącznie trzynaście osób zapragnęło zmian, z czego dziewięć doszło do grupy perkusyjnej, osiem stanowiły dziewczyny, dziewiątą - chłopak, który był ostatnią osobą... I ostatnią, którą chciałam tam zobaczyć. Był to "bezczelny typek", który dał mi się we znaki już na początku obozu. Widząc moje niezadowolenie, zaczął się głupkowato szczerzyć i teatralnie przewracać oczami. To był jakiś żart. Już widziałam przyszłość tej grupy. Wyglądała mniej więcej tak: arogancki prostak rozpraszający uczestników, którzy próbują się skupić na zajęciach, które na dodatek będzie trzeba w większości poświęcać na taką Natalie czy Chloe. Nie miałam nic do nich, nie znałyśmy się, ale na Boga, do gry na perkusji trzeba mieć siłę, mięśnie, a te drobne szkieleciki, które składały się jedynie z krwi i kości... nie, nie widziałam tego. Naprawdę, nie mogłam na to patrzeć, więc zwyczajnie odwróciłam wzrok od tego całego śmiesznego przedstawienia. Po chwili jednak usłyszałam głośne westchnienia, a nawet piski. Już wiedziałam kto nadszedł i myślę, że nic nie powstrzymałoby mnie od spojrzenia w stronę holu. Nie dało się ukryć, że też byłam zachwycona naszym opiekunem, ale ja przynajmniej miałam jakieś granice. Było dla mnie jasne, że Shannon chciałby, żeby traktowano go jako zwykłego opiekuna, a nie jako gwiazdę-obiekt westchnień.
       Mężczyzna z moich snów, dostojnym krokiem zmierzał ku naszej grupie, gdy reszta opiekunów oddaliła się do własnych. Westchnęłam cicho spoglądając na jego olśniewający i zawadiacki uśmiech. Wyglądaliśmy jak rząd dziwacznych posągów. Mój  i d o l  stał przede mną, on był na wyciągnięcie ręki. Mówił do nas.
       - Cześć garnki! - Pomachał, spoglądając na nas wszystkich spod ciemnych okularów. Chyba domyślił się, że jeszcze nie przetworzyliśmy sobie tego, że to ON, że to ON tutaj jest i będzie nam towarzyszył przez caluśkie dwa miesiące. D W A  M I E S I Ą C E z idolem. Znów się uśmiechnął, po czym złapał głęboki wdech, przysiadł na czarnym jak smoła fotelu i powoli spuścił powietrze. - I co? - zaczął. - Mam tak sam siedzieć?
       Gdy już w miarę doszliśmy do siebie i stworzyliśmy wokół niego krąg, zadeklarował, że dobrze byłoby się poznać. Próbowałam zapamiętywać imiona wszystkich, ale byłam za bardzo rozkojarzona i w stresie wyczekiwałam moją kolej. Oprócz swych niecodziennych myśli, słyszałam w głowie te drażliwe pojękiwania i dziecięce chichoty otaczającego mnie towarzystwa. Nie chciałam tak wypaść, za wszelką cenę chciałam grać niewzruszoną.
       Z zamyślenia wyrwał mnie bolesny cios w okolicy ramienia, jak się potem okazało, zadany przez Judy, która siedziała tuż obok. Wśród innych spojrzeń, dostrzegałam tylko te - czekoladowe, magiczne, przesycone cierpliwością i serdecznością. Jego. Wlepione we mnie chciały dostrzec odpowiedź, gdy ja właśnie zakopywałam się pod ziemię. Zepsułam. To na pewno już po mnie widać, ale to jeszcze nie koniec. Mogę wszystko naprawić. Jak najszybciej się wyprostowałam i z uśmiechem poprawiłam włosy. Nikt nie wiedział jak bardzo ze sobą walczyłam, ale chyba wygrałam.
     - Hmm... w sumie, co ja mogę o sobie powiedzieć... - Zaczęłam przedstawienie, stawiając na prawdę. - Brzmię. Jestem dziewczyną, której muzyka towarzyszy od najmłodszych lat. Nie posiadam marzeń związanych z niczym innym. Muzyka to wszystko. Jestem Lorraine. Lorraine Garnek Faword - dziewczyna z brzmieniem. - Na koniec dołożyłam kolejny, szczery uśmiech, który Shannon natychmiast odwzajemnił, z niesłychanym urokiem unosząc brwi, po czym dodał:
     - Miło nam cię mieć w naszej grupie, Lorraine.
    Znał mnie. Już mnie znał. Wiedział o moim istnieniu. Czy jest coś piękniejszego? Zalała mnie fala szczęścia i ekscytacji. Nie słuchałam już niczego, w mojej głowie pobrzmiewało jedynie to zdanie. Jego zdanie. Nie miałam pojęcia, co było dalej, patrzyłam tylko na jego gesty. Trzeba było się otrząsnąć, ale to nie była jeszcze ta pora. Nie dla mnie. W międzyczasie jeszcze kilka miłych spojrzeń wylądowało na mnie, zatapiając się w mojej pamięci w specjalnej półeczce z napisem: NIGDY TEGO NIE ZAPOMNĘ.
      Gdy spotkanie dobiegło końca, wszyscy zaczęli się rozchodzić do swoich pokoi, lecz ja dalej siedziałam w tym samym miejscu. Chciałam pobyć przez chwilę sama, by nie słuchać tych dzikich okrzyków i tekstów typu: "Boże, jaki on cudowny". Oczywiście, w zupełności myślałam to samo, jednakże nie mogłam znieść tego, w jaki sposób ludzie się do tego odnoszą. Byłam typem człowieka, który tłumił wszystko w sobie i nie lubił dzielić się z tym za specjalnie z innymi.
     Byłam przekonana, że zostałam zupełnie sama, jednak gdy już zamierzałam pójść w ślady innych osób i odmaszerować do pokoju, spostrzegłam, że Judy ciągle czekała. Wiedziałam, że to będzie mój kolejny anioł, anioł z anielską cierpliwością. Było to dla mnie bardzo miłe, tylko po niej mogłabym się tego spodziewać. Uśmiechnęłam się do niej i wyszeptałam "dzięki", na co ona kiwnęła głową i w milczeniu powędrowałyśmy wspólnie do naszego azylu.
    Po południu, perkusiści mieli wyznaczone specjalne zajęcia. Jednak nie wymagały one instrumentów. Miały one jedynie na celu zintegrowanie się w grupie i zaobserwowaniu poziomu aktywności fizycznej jej członków. Po zajęciach, mieliśmy iść na plażę, by przy ognisku spożyć ostatni posiłek. Byłam bardzo pozytywnie nastawiona do wszelkich planów. Postanowiłam sobie, że będę starała się zabierać z nich jak najwięcej dla siebie i czerpać z tego przyjemności.
     W czasie przygotowań do pierwszych zajęć, do pokoju, niczym barbarzyńca, wparował sam Albert Benson, znany także jako "bezczelny typek".
    - Umiesz pukać?! - krzyknęłam zakrywając się pościelą. Za chwilę nadchodziła moja kolej do łazienki i nie widziałam potrzeby dłuższego męczenia się w ciasnych jeansach. Zdejmowanie ich było jednak złym pomysłem, ale kto normalny wbiega od tak do pokoju kogoś, kogo nie zna? Skąd miałam wiedzieć... - Czego ty chcesz?
     Judy właśnie brała prysznic, Claire (poznałam jej imię dzięki kręgowi zapoznawczemu) była pogrążona w lekturze jakiegoś romansu i widocznie nie przeszkadzała jej obecność nieznanego obozowicza, a Shirley dawno gdzieś wyszła, więc nie mogłam liczyć na żadne wsparcie.
    - Za drzwiami ci odpowiem - powiedział cicho, puszczając mi oczko. Chciało mi się zwyczajnie rzygać, widząc to, w jaki sposób się na mnie gapił.
    Chciałam dowiedzieć się czego chce i powiedzieć mu co o tym myślę, więc po ponownym włożeniu dolnej i niezbyt wygodnej części garderoby, szybko wybiegłam z nim na zewnątrz, by równie szybko mieć go z głowy.
   - Niezła jesteś. - Wyraźnie próbował mnie dotknąć, a ja za każdym razem odsuwałam się coraz dalej.
  - Opanuj się, okej? - Krzyknęłam. - I przejdź wreszcie do rzeczy, bo ja nie mam czasu na głupoty. Gadaj, o co ci chodzi.
   - Spokojnie, złość piękności szkodzi! - Ponownie się przybliżył, a ja już ledwo co łapałam świeże powietrze, bo ten blondi-dureń przedtem chyba wylał na siebie całą butelkę perfum. - Chcę tylko, byś się ze mną umówiła.
   - Ha ha ha - zaśmiałam się mu w twarz. - Tak, rzeczywiście, zasypałeś mnie mnóstwem swych walorów i już biegnę, bo nie mogę się powstrzymać. Wiesz... Masz człowieku tupet. Dam ci radę na przyszłość. Myśl. A teraz zniknij.
   - Ty... Tak myślisz?! No to postaram się inaczej. Ciekawe czy twój opiekun będzie z ciebie zadowolony, bo mi już pokazałaś swoje prawdziwe oblicze, piękna bestio.
  Myślałam, że zaraz wybuchnę! ŻE CO?! Zaraz, czy on właśnie wszczął szantaż? Czy... nie, nie, nie.
   - Tylko spróbujesz i już cię tutaj nie będzie! Ja już się o to postaram...
   Z pokoju wybiegła Judy z ręcznikiem na głowie i w koszulce włożonej na drugą stronę, a za nią równie zmieszana Claire. Obdarzyły mnie pytającym wzrokiem. Czułam jak moja twarz przybiera kolor dojrzałego buraka. Albert zaśmiał się głośno i odszedł z aroganckim uśmiechem. Miałam ochotę zapaść się pod ziemię. Dziewczyny o nic nie pytały, objęły mnie i zaprowadziły z powrotem do środka. Nie wiedziałam co zrobić, nie wiedziałam co powiedzieć... Byłam roztrzęsiona. To nie tak miał się zacząć mój obóz marzeń. Nie tak.